Najsławniejsze odkrycia archeologiczne, o których informacje pojawiają się w mediach, to oczywiście odkopane starożytne miasta, pałace, odnalezione złote skarby, grobowce władców. Jest co podziwiać oczami, czego dotknąć ręką. Są achy i ochy.
Często zaskakuje nas rozmach z jakim budowali.
Patrząc na piramidy do dzisiaj drapiemy się po głowie i myślimy jak oni dotaszczyli do Gizy tyle kamienia?
Jak go obrobili?
Przedmioty codziennego użytku potrafią zaskoczyć jakością materiału i precyzją wykonania detali. Wszystko to coś nam mówi o ludziach, którzy budowali pałace, piramidy ale ciągle są jacyś papierowi. Wiemy o nich tyle ile oficjalnie chcą nam przekazać.
Co robią służby specjalne lub paparazzi, gdy chcą wleźć z buciorami w czyjeś życie?
Grzebią mu w śmieciach.
Nie ma mocnych, by tam nie znalazły się ślady mówiące o słabostkach człowieka, jego normalnym codziennym życiu, o tym co może skrywa przed widokiem publicznym. Poza tym o zgrozo, nawet gdy miasto zniknie z powierzchni ziemi, rozniesione w pył na końskich kopytach najeźdźcy, to śmietnik przetrwa.
Takie kopanie w przydomowych śmietnikach starożytnych, to dla archeologa często jak wygrana w totka. Jeżeli chcecie się dowiedzieć co dawniej ludzie jedli to macie do wyboru zbadać śmietnik lub poszukać latryn. Wiem, jedna i druga perspektywa wydaje się mało atrakcyjna. Chyba małą popularność zyskałby film o przygodach najsłynniejszego archeologa XX wieku, Indiany Jonesa, grzebiącego w starożytnych kupach lub śmieciach. A jednak śmieci w archeologi mają swoją wartość, ogromną wartość.
Życie codzienne Egipcjanina budującego świątynie, Izraelity mieszkającego w Betlejem, czy rzymskiego legionisty w Azji, nie różniło się aż tak bardzo od naszego. Tak, wiem, nie mieli netu, telewizji, iPada. Jednak jak my by żyć musieli jeść, mieć dach nad głową, by to życie płynęło w miarę przyjemnie i zarobić na to wszystko jakąś pracą. Poza tym żenili się, rozwodzili, rodzili, umierali, kłócili, handlowali, oszukiwali, godzili.
Pompeje stały się tak znane nie tylko dlatego, że mamy zachowane w stanie nienaruszonym, oczywiście poza naruszeniem go przez Wezuwiusza, miasto rzymskie z I w n.e. Mamy w tych zasypanych pod wulkanem domach, niezwykłą możliwość podejrzenia normalnego życia mieszkańców w dniu, w którym umarli. Podglądamy ich tragedię. Jak dla mnie największym odkryciem jest po raz kolejny potwierdzenie, że oni, żyjący przed wiekami, tysiącleciami nie różnili się od nas. To byli normalni ludzie.
Zastanawiam się co pomyślą grzebiący w naszych śmieciach archeolodzy. Mamy sporą szansę jako cywilizacja być uznaną za niepiśmienną. Papier ma małe szanse na przetrwanie a w kamieniu kujemy napisy tylko na cmentarzach, pomnikach i budynkach takich jak sądy, parlamenty, świątynie. W sumie podobnie jak Etruskowie sporo piszemy ale zostanie z tego bardzo mało dla potomnych.
Skoro o śmierdzących stronach archeologii wspomniałam, to przy okazji niejako o pewnej bardzo śmierdzącej przyprawie, dodatku kuchennym, bez którego starożytna kuchnia Greków i Rzymian nie mogła się obejść słów kilka.
Zwykle na obrazach przedstawiających ucztujących starożytnych widzimy jakieś pieczywo, ryby, owoce, wino. Apetyczny obrazek do czasu aż nie wspomina się o ich ukochanych sosach, którymi polewali co się dało.
Te sosiki nazywały się garum, muria i alec.
Sos jak sos, powiecie, my też mamy swoje musztardy, majonezy i inne poprawiacze smaku. Tak, sosy potrafią podnieść smak zwykłej zielonej sałaty do poziomu „pyszna”. Ja jednak nie przepadam za pewnym rodzajem sosów, a mianowicie sosami rybnymi.
Taki sos, nawet, gdy ma w sobie jedynie anchois jako jeden ze składników, a już daje rybką dość mocno. Jest on jednak pachnidłem przy azjatyckich sosach rybnych, które przypominają bardziej owo starożytne sosowe cudo, jakim było garum.
Wytwarzano ów sos w wielu miejscach Europy po śródziemnomorskie wybrzeża Afryki. W małych kadziach, czy też basenikach pływały – no właśnie. Produkowano ten sosik z małych ryb, odpadów rybnych jak wnętrzności, krewi serdeli, tuńczyka, makreli. Przepisy były różne, składniki lepszej lub gorszej jakości, co rzutowało na końcową cenę. Nieświeże ryby przez tygodnie, bywało i miesiące, leżały w ukropie i nie da się tego nazwać inaczej, przykro mi, rozkładały się śmierdząc niemiłosiernie. Do tej mazi dodawano jako główny dodatek sól. Proporcje soli i ryb były różne, zależnie od miejsca, w którym je wytwarzano ale najczęściej było to 1 do 1. Garum był słony!
Gdy posoka „dojrzała” to znaczy ryby zamieniły się w ciecz, sos był gotowy. Mieszano go czasem z takimi dodatkami jak zioła, oliwa. Rozlewano do amfor i rozwożono po całym świecie. Śliczne amforki ze śmierdzącą zawartością gościły w kuchniach domów Greków i Rzymian tak często jak maggi czy sos sojowy w naszych.
Jeżeli chcecie mieć namiastkę tego starożytnego „cudu”, spróbujcie któregoś z azjatyckich sosów rybnych, być może odrobinę wzbogaconym zapachem szwedzkiego kiszonego śledzia.
Ja zostanę przy moim ulubionym sosie Tamari 😉
Beata